Proponowane przez warszawski ratusz uzależnienie ceny biletu miesięcznego od tego, czy pasażer płaci podatki w stolicy to nic, w porównaniu z projektem władz Rygi. Ci, którzy mieszkają poza stolicą Łotwy, będą za bilety płacić za bilety dwa razy więcej. Pomysł budzi kontrowersje.
O co chodzi w Warszawie? O zaproponowane niedawno przez administrację prezydent Hanny Gronkiewicz–Waltz wprowadzenie karty warszawiaka, która przysługiwałaby wszystkim płacącym podatki w Warszawie. Poza zniżkami w instytucjach kultury i na obiektach sportowych, uprawniałaby do ulgi przy zakupie biletów. Dziś bilet miesięczny kosztuje 100 zł. Od przyszłego roku ma kosztować 110 zł, ale z kartą warszawiaka 98 zł. Ratusz chce zachęcać do składania PIT-ów w stolicy, ale dla wielu osób mieszkających pod Warszawą i pracujących w mieście to dyskryminujące. – To powrót do średniowiecza – grzmiał niedawno na antenie TOK FM Jacek Żakowski, któremu nie podobało się dzielenie kraju na księstewka z własnym „obywatelstwem”.
To jednak nic w porównaniu z rewolucją, jaka toczy się na Łotwie. Na początku października rada miejska stolicy przyjęła propozycję uzależniającą ceny biletów od tego, czy pasażer mieszka w Rydze, czy nie. Różnice są duże i dotyczą również biletów jednorazowych. Od stycznia mieszkańcy miasta, którzy otrzymają specjalną kartę, za pojedynczy bilet zapłacą 42 santimy (0,6 euro, 1 łat dzieli się na 100 santimów), ci którzy mieszkają poza nim zapłacą 84 santimy (1,2 euro). Dziś bilet kosztuje 50 santimów.
To zresztą nie wszystko. Wszyscy którzy do grudnia przyszłego roku zadeklarują, że mieszkają w Rydze, jeden bilet miesięczny dostaną za darmo.
To fragment artykułu - więcej na portalu "Transport Publiczny"