Tej wiosny minęło 50 lat od ukazania się w Wlk. Brytanii tzw. „Raportu Beechinga”, który wcielony w zżycie (choć nie w pełni) w ciągu kilku lat spowodował rozbiórkę 1/4 brytyjskiej sieci kolejowej, zamkniecie prawie 2,5 tys. stacji i przystanków, kasację ogromnych ilości taboru (np. prawie 350 tys. 2-osiowych węglarek) oraz redukcje zatrudnienia o 70 tys. osób.
Anglia, będąc kolebka kolejnictwa i najbogatszym państwem świata II polowy XIX wieku, mogła pozwolić sobie na niemal ekstrawagancką sieć dróg żelaznych sięgających prawie każdej wioski, o bezkolizyjnych skrzyżowaniach, ze stylowymi stacjami-dworkami zawsze o wysokich, wygodnych peronach, z przebogata infrastruktura i zapleczem. Szereg linii, zbudowanych w spekulacyjnej gorączce, przynosiło straty od pierwszego dnia.
Zamożność społeczeństwa spowodowała wczesny i szybki rozwój motoryzacji, niewielkie odległości sprzyjały autobusom i pierwszym ciężarówkom. Nacjonalizacja czterech prywatnych kolei i ich polaczenie w 1948 r. w państwowe British Railways – tylko odsuwało w czasie podjęcie trudnych decyzji. W czerwcu 1961 r. szefem rady dyrektorów BR został dr Richard Beeching, specjalista przemysłu zbrojeniowego, fizyk-chemik. Wyszczególnił w swoim raporcie, iż polowa stacji i przystanków obsługuje zaledwie 2% wszystkich pasażerów, a 25% ruchu pasażerskiego jest generowane przez zaledwie 34 stacje a 1/3 całej sieci BR prowadzi tylko 1% ruchu w pociągo-milach. Powszechne redukcje trwały do 1968 roku, szok naftowy roku 1974 powstrzymał dalsze cięcia. Do dziś brytyjska opinia publiczna wspomina dra Beechinga jako „krwawego rębacza”. Cięcia poszły za daleko i dziś, szczególnie wokół wielkich ośrodków, mocno brakuje polikwidowanych linii. Tu i owdzie mówi się o przywracaniu ruchu podmiejskiego, co będzie możliwe jedynie tam, gdzie zachowano ciągły, nieprzerwany pas starotorza.