Na naszym portalu publikowaliśmy już relacje Magdy i Pawła Kowalskich opisujące podróż bambusową koleją i kolejowe uliczki Hanoi, stolicy Wietnamu. Tym razem wybierzemy się z nimi na przejazd pociągiem po Borneo.- To miała być dla nas świetna atrakcja. Jazda pociągiem po Borneo wpisała się na listę naszych turystyczno-podróżniczych obowiązków jeszcze przed przybyciem na wyspę. I niewiele zabrakło byśmy sami z niej zrezygnowali. Ale dzięki naszej upartości i niewiedzy, coś co miało być wyłącznie kolejną kolejową atrakcją, okazało się jedną z najwspanialszych przygód w całej naszej dotychczasowej podróży po Azji - relacjonuje Paweł Kowalski na blogu „Mpkpoland.weebly.com”.
Poniżej zamieszczamy fragment relacji z podróży bambusowym pociągiem. Całość dostępna jest na blogu Mpkpoland.weebly.com.
„Wszystko zaczęło się na stacji kolejowej w Tenom. Philippa, która gościła nas w tym mieście, uprzedzała nas już wcześniej, że ze względu na silne ulewy, pociągi często są odwoływane. Dzień przed wyjazdem upewniliśmy się jednak, że nasz pociąg na sto procent pojedzie. Bilety do Beaufort kupiliśmy bez najmniejszego problemu następnego dnia, niewiele ponad 20 minut przed planowanym odjazdem. Cały skład stanowiła lokomotywa i dwa nieduże stare wagony – jeden towarowy do przewożenia przesyłek i dużych bagaży, drugi pasażerski. Po wejściu na peron zajęliśmy miejsca w różowym wagonie pasażerskim, oczywiście z możliwie najdogodniejszą perspektywą do robienia zdjęć przez okno.
Nagle zauważyliśmy dziwne poruszenie wśród ludzi. Spora część pasażerów zaczęła opuszczać pokład, niektórzy dalej siedzieli. Co jest grane? Czyżby pociąg jednak odwołali? – pytaliśmy siebie nawzajem. W pewnym momencie przez okno do naszego wagonu zajrzał mężczyzna i powiedział do nas, że do Kota Kinabalu nie pojedziemy. W końcu dokąd indziej może jechać „orang putih” („biały człowiek”) jak nie do największego miasta w całym Sabahu. „OK” – odpowiedziałem mu – „My jedziemy do Beaufort”. Bezzwłocznie wypowiedział słowa, które zabrzmiały jak wyrok: „Do Beaufort też nie jedzie”. Poszedłem więc natychmiast do pracowników stacji wyjaśnić sytuację. Bądź co bądź, ale chwilę temu sprzedali nam bilety. Uwielbiam to azjatyckie kurtuazyjne „I’m sorry”. W tym przypadku o smaku serowym – „I’m sorry ser”. Pracownicy kolei wyjaśnili mi, że pociąg pojedzie tylko do wioski o nazwie Rayoh. Wyciągnąłem naszą super dokładną mapę Sabahu, którą Philippa nam sprezentowała, ale wioska o takiej nazwie na niej nie istnieje. Spytałem się kasjera o tę wioskę, a on palcem wskazał mi gdzie mniej więcej powinna ona leżeć – w połowie drogi z Tenom do Beaufort. Dopytałem się czy są tam jakieś samochody, drogi (w grę wchodził autostop), może autobusy. Facet odpowiedział, że nie ma. Eee tam, na pewno sobie poradzimy. Decyzja zapadła, ruszamy do Rayoh. Wówczas jeszcze nie wiedzieliśmy, że będzie to pierwszy krok do utknięcia na dobre w środku tropikalnej dżungli.
Pociąg ruszył powolnie. Wraz z nabieraniem rozpędu, na sile przybierały wstrząsy i wibracje. Wagon już nie pierwszej młodości, torowisko zresztą też, więc rzucało i trzęsło nami dość solidnie. Przypomniała mi się pierwsza podróż wietnamskim pociągiem z drewnianymi ławkami z Hanoi do Haiphong. Tam też było można poczuć się jak w lunaparku. Wszystkie jednak niedogodności naszej długo wyczekiwanej podróży koleją po Borneo rekompensowały spektakularne widoki z okna. Przemierzaliśmy równikowy las deszczowy podziwiając porośnięte nim przepiękne góry. Całą drogę towarzyszyła nam także silnie wzburzona rzeka. Słoneczna pogoda natomiast wszystkie te krajobrazy skutecznie upiększała. Po godzinie jazdy dojechaliśmy do wioski Rayoh. Słowo „wioska” należy jednak w tym przypadku traktować wyjątkowo symbolicznie. Nie wiem czy w języku polskim istnieje jakieś określenie na coś, co jest całkiem dużą stacją kolejową i trzema-czterema drewnianymi domami zlokalizowanymi w środku równikowej dżungli”.
To tylko fragment relacji, cała do przeczytania tutaj.