Jedną z fundamentalnych cech transportu publicznego, który przesądza o jego konkurencyjności, jest pewność i niezawodność usługi. Chyba nie wszyscy to jednak rozumieją. Co widać obecnie na Podkarpaciu.
Mamy środek wakacji, Polacy na urlopach, więc znajdują się też tacy, którzy chcieliby przejechać się rowerem po Bieszczadach. I w tym celu zaplanowali sobie podróż z Sanoka czy Zagórza do Komańczy pociągiem, skąd mieli ruszyć rowerem do Jaślisk, Cisnej, Wetliny… Ale tu psikus, bo zamiast pociągu podjeżdża zastępczy busik, który oczywiście rowerów nie zabierze, bo jest za mały. Jak można było
wyczytać w artykule w „Rynku Kolejowym”, sytuacja nie ma charakteru incydentalnego.
Awarie i wypadki mogą się zdarzyć: codziennie w Polsce odwoływanych jest średnio 20-30 pociągów, czasem więcej. Ale problem na trasie do Komańczy występuje nagminnie: zastępcze autobusy jeżdżą tygodniami, w dodatku zdarzają się sytuacje, że podróżni nie mieszczą się do busów. Kilka dni temu sytuacja była na tyle kuriozalna, że awaryjny pociąg z Zagórza do Komańczy uruchomił prywatny przewoźnik SKPL, żeby zabrać tych, których nie zabrał busik.
Zabrakło „przepraszam”
Ale organizator przewozów
w komunikacie przesłanym do redakcji „RK” stwierdził, że właściwie wszystko jest w porządku, bo skoro autobusy szynowe są popsute, to podstawia się busiki. Bo przecież nie skieruje się do Komańczy pojazdów z innych tras, gdzie trzeba byłoby podstawić więcej autobusów zastępczych… Jakkolwiek to ostatnie oczywiście jest logiczne – to razi co innego. Razi brak jakiegokolwiek ustosunkowania się organizatora – który co roku przeznacza ciężkie miliony na funkcjonowanie kolei w regionie – na problem permanentnych niedoborów taborowych tamtejszego oddziału Polregio (cytat z komunikatu przekazanego do redakcji „RK”: „W ocenie tutejszego Urzędu, przewoźnik nie tylko należycie dba o stan techniczny powierzonych pojazdów, lecz podejmuje szereg inicjatyw usprawniających pojazdy, które z przyczyn losowych uległy uszkodzeniu”). Razi brak zapowiedzi zdyscyplinowania przewoźnika, poprawy nadzoru nad jakością usług (o karach finansowych nie wspominając…). W końcu, przede wszystkim, razi brak jakiegokolwiek „przepraszam”…
Turysta, który z powodu takiego podejścia do realizacji usług, będzie musiał zmienić plany, jakoś to przeżyje. Ale mieszkaniec chcący dojeżdżać do pracy w Sanoku za żadne skarby nie będzie korzystać z takiego połączenia. Nie będzie zastanawiał się, czy dziś przyjedzie pociąg, czy może autobus – a jeśli autobus, to gdzie się zatrzyma, ile będzie spóźniony i czy w ogóle da się do niego wsiąść… Skorzysta z prywatnego samochodu.
Starzy redakcyjni górale wspominają, że kilka lat temu na podkarpackich stacjach i przystankach kolejowych wisiały kartki z informacją o kursowaniu zastępczych autobusów. Kartki były wypisane na komputerze, zostawiono tylko puste miejsca na daty, które były wpisywane ręcznie… Bez komentarza.
To zniechęca do całego transportu publicznego
Całoroczne, codzienne połączenia do Komańczy zostały ponownie uruchomione w zeszłym roku (wcześniej reaktywowano połączenia w weekendy). Pytanie jednak, po co? Czy po to, żeby władze województwa miały „sukces” (bo przecież reaktywowały połączenie) i jednocześnie zapewniony komfort (zwiększenie pracy eksploatacyjnej to gwarancja spokoju ze strony kolejowych związków)? Czy może jednak po to, żeby mieszkańcy i turyści mieli dostęp do bezpiecznej, komfortowej, ekologicznej (co ważne w takim regionie jak Bieszczady) i pewnej usługi transportowej?
Tego rodzaju sytuacje jak ta w Bieszczadach są z gatunku „nie do obrony”. A w skrajnych wypadkach, mogą przyczyniać się do niechęci do korzystania z transportu publicznego w ogóle – nie tylko na wakacjach.