Kontynuując wypoczynkowy żywot człowieka „wkolejonego”, miałem okazję przemieszczać się po Dolnym Śląsku. Dla osoby z krainy, gdzie kolej nigdy nie była tak rozbudowana jak w dawnym zaborze niemieckim, możliwość podróżowania w wielu relacjach, w dodatku biorących początek z jednej stacji, jest tak kusząca, że aż grzech nie skorzystać...
„BOLKO”
Już sam wyjazd na Dolny Śląska był nie lada atrakcją – RE „BOLKO” na 2xEN57! Przed wyjazdem wyobrażałem sobie czerwoniutki wagon z przedziałem kl. 1 z klimatyzacją, WI-FI, wielkimi fotelami, czyli najwyższy standard, jaki zagląda na kolejową Lubelszczyznę. Przecież REGIOekspresy są dumą Przewozów Regionalnych. A tu jedyny powiew Zachodu to żółto czarne malowanie składu. I nowe, ale nie tak wygodne jak „dermowe” fotele...Co ciekawe, skład bez problemów odrobił 20 minut opóźnienia, które zanotował na starcie. Potem jeszcze odstawał długie minuty na stacjach pośrednich na Opolszczyźnie, aby przed wjazdem na stację docelową postał sobie pod semaforami i przyjechał z lekkim, 10-minutowym, opóźnieniem. Po drodze zepsuł się dwa razy – coś strzeliło/zazgrzytało, światło zgasło, pojazd stracił moc, ale po szybkiej naprawie przez obsługę pociągu – pojechał dalej. Prostota leciwej konstrukcji EN57 powoduje, ileśtam awarii można naprawić na szlaku – przy nowszych pojazdach, zwykle tak prosto nie jest...
Kolej turystyczna
Byłem we Wrocławiu, skąd w prawie każdą stronę rozchodzą się linie kolejowe, niektóre są atrakcją turystyczną samą w sobie. Jedną z nich jest droga żelazna do Międzylesia. Od wielu lat chodziło mi po głowie zaliczenie jej. I w końcu zdecydowałem się na wyjazd w tym kierunku. I faktycznie, z okna pociągu można było podziwiać piękne, górskie krajobrazy. Sama stacja graniczna (jak na polskie warunki) również jest dość oryginalna – obszerna i czysta poczekalnia to nie jest powszechny widok w budynkach kolei regionalnej, zwłaszcza tam, gdzie nie ma czynnych kas biletowych.
Zgodnie z tradycją mój pociąg mógł pochwalić się przyjazdem o czasie. Według planu niebawem miał odjechać skład do Wrocławia. I faktycznie pociąg stał, ale zamknięty. Na kilka minut do odjazdu dalej nic się nie dzieje, nie ma żadnych komunikatów głosowych. Pojawia się kolejarz – podróżni wręcz rzucili się na niego. Pewny głos oznajmił, że czekamy na pociąg z Czech, który jest opóźniony ok. 40 minut, my zaś odjedziemy za jakąś godzinę. Mając „zarobiony czas” półgodzinna wycieczka do Międzylesia. Po powrocie oczywiście składu nie ma, ponoć już odjechał... Niby niewielka strata - skład wagonowy nie zatrzymuje się na wszystkich stacjach (a chciałem wysiąść w Krosnowicach Kłodzkich), mimo że to pociąg REGIO. Kara za niedokładne sprawdzenie – w skróconym rozkładzie jazdy nie rozróżnia się, czy skład regionalny jest przyspieszony lub zwykły, czytaj zatrzymuje się na wszystkich stacjach pośrednich. Ale w końcu brak znajomości planu podróży, rozróżniania pociągów czy przewoźników jest wyłączną winą pasażera... Ale nie ma co narzekać – odbyłem piękny spacer po okolicy stacji, a w dalszą podróż udałem się następnym pociągiem. Jechał planowo, bez opóźnień i zatrzymywał się na wszystkich przystankach.
Etapowy powrót do stolicy Dolnego Śląska (wyjazd z Kłodzka) również obfitować w przygody. Za stacją Węgry mój pociąg zepsuł się. Maszynista pogmerał w bebechach EN57 i naprawił skład na tyle, aby dojechać do Wrocławia. Podczas całej sytuacji pozytywna była pewność siebie maszynisty – chodząc co chwila do przedziału silnikowego, był stale nagabywany przez pasażerów. Jego pewność siebie („na pewno dojedziemy do Wrocławia) była piękna – prawdziwy profesjonalista. Być może ta postawa była przyczyną, że nie było nerwowych czy zrzędzących pasażerów. W dodatku rozbawił mnie dzieciak, który „atakował” babcie słowami: „Skoro pociąg się zepsuł to choć pójdę narwać sobie kukurydzy”. W sumie w dobrym humorze do Wrocławia dotarłem z opóźnieniem około 20 minut. Dojechał, więc cieszyć się trzeba... Zwłaszcza, że rzut oka na przyjazdy – TLK „Sztygar” 100 minut od planowego przyjazdu nie dotarł do stacji docelowej... „Hej, hej, hej - inni mają jeszcze gorzej” – w głowie zakołatał refren starej piosenki o sytuacjach beznadziejnych...
W oku awaryjnego zamknięcia
Mając długi dzień wolny, postanowiłem zawitać w Lubuskie. Mając mglistą świadomość, co się dzieje na „Nadodrzance”, postanowiłem zaryzykować wyjazd do Zielonej Góry. Sprawdziłem SITKOL – nie poinformował o długości spodziewanego wydłużenia czasu podróży na trasie z komunikacją zastępczą. Zresztą brak informacji o tym, jakich należy spodziewać się opóźnień z powodu awaryjnego zamknięcia mostu w Brzegu Dolnym był największą „porażką” w tej całej sytuacji. Nie było potencjalnego opóźnienia ani na SITKOLu, ani na infopasazerze, ani w komunikatach na stacjach, ani w kasach biletowych. Coś tylko szeptali współpasażerowie, i obsługa pociągu – autobus zastępczy miał do pokonania ok. 60 km, jedzie ponad godzinę. I za brak informacji przed podróżą największe pretensje mieli podróżni – jak wierzyć moim rozmówcom podróżującym z Zielonej Góry, w kasie sprzedawano bilety na podróże z przesiadkami we Wrocławiu. Mimo że nie było żadnej możliwości przesiąść się i kontynuować podróży we wskazanym na bilecie połączeniu, właśnie ze względu na pewne opóźnienie. Ciekawe jeszcze było co innego. W zapowiedziach głosowych na stacjach funkcjonowały pełne relacje (np. Wrocław – Zielona Góra), gdy według infopasazera podzielono je na części: Wrocław – Księginice i Brzeg Dolny – Zielona Góra. W końcu i w tym się połapałem, choć na początku wydawało się, że takich połączeń nie ma... Czasowo kursujące pociągi w skróconych relacjach miały swoje rozkłady jazdy. I dlatego podróżując do Wrocławia czekaliśmy ok. 30 minut w pociągu, zanim ten ruszył do Wrocławia. To oczekiwanie to już było za wiele dla części pasażerów, których o mało co (za przeproszeniem) „szlag nie trafił”. Gdy w końcu ruszył wydawać by się mogło, że skoro pociąg ma rozkład jazdy to będzie miał i wolną drogę i za moment będzie na stacji docelowej. Nic z tych rzeczy - musiał swoje odstać pod jednym semaforem, potem jeszcze chwilkę pod drugim. Wcale to nie poprawiało nastoju wśród podróżujących blisko 2 godzin dłużej niż normalnie..
Po licznych takich doświadczeniach z kronikarskiego obowiązku trzeba odnotować przejazdy: Wrocław – Henryków – Wrocław oraz Wrocław – Lublin. Obyło się bez przygód, choć z trzech przejazdów dwa razy były opóźnienia. Łącznie jakieś 25 minut – rzecz prawie niewarta wspomnienia...