Referendum warszawskie mamy już za sobą. Można więc spokojnie, bez politycznych namiętności, porozmawiać o zmianie w taryfie przewozowej w postaci Karty Warszawiaka. Jesteśmy też po Kongresie Transportu Publicznego w Poznaniu, na którym zgodnie z aktualnymi potrzebami słowo integracja odmieniano we wszystkich przypadkach. Omawiano różne praktyczne rozwiązania w postaci np. poznańskiej PEKA czy śląskiej ŚKUP. W tym kontekście najnowszy warszawski wynalazek zabrzmiał jak gwóźdź po szkle. Bo z punktu widzenia funkcjonowania systemu publicznego transportu zbiorowego wprowadzenie Karty Warszawiaka to pomysł zły – pisze Bogusław Kowalski w felietonie dla „Transportu Publicznego”.
Przypomnijmy początki stołecznej SKM. Gdy jeździła na odcinku Zachodnia-Falenica, czyli w granicach administracyjnych Warszawy, pociągi były puste. Dopiero, gdy trasę wydłużono z Pruszkowa do Sulejówka i Otwocka pociągi się zapełniły. Było to możliwe dzięki porozumieniu władz Warszawy z władzami tych miast. Czy zyskali na tym tylko mieszkańcy podwarszawskich miejscowości? Nie tylko, zyskali też mieszkańcy Warszawy bo do miasta zaczęło wjeżdżać mniej samochodów. A to mniejsza kongestia i mniejsze zanieczyszczenie środowiska. I poprzez takie konkretne działania wielkim wysiłkiem w ostatnich kilkunastu latach udało się zbudować system transportowy, o którym możemy już mówić – aglomeracyjny. Bardzo ważnym sukcesem jest wprowadzenie wspólnego biletu ZTM-KM-WKD spajającego całość. Dodajmy, że taki kierunek rozwoju transportu publicznego jest zgodny z polityką europejską i realnymi trendami zachodzącymi w życiu dużych miast decydującymi o jakości życia w nich. W myśl zasady, że im sprawniejszy transport publiczny tym warunki stają się bardziej przyjazne do życia w mieście. Można to zaobserwować np. porównując pod tym względem Warszawę z Berlinem.
Wypracowywanie rozwiązań integracyjnych w gronie kilkunastu miast i gmin to zadanie żmudne i długotrwałe. Każdy z samorządów podstołecznych jest w relacjach z Warszawą maleństwem. I tu tkwi główne źródło problemów. Nieufność i podejrzliwość mniejszego w stosunku do dużego, że ten wykorzysta swoją pozycję do narzucenia korzystnych dla siebie reguł gry, paraliżują wprowadzenie wielu wydawałoby się oczywistych rozwiązań. W ostatnich latach urzędnikom ze stołecznego ratusza udawało się tę nieufność powoli przełamywać. Często poprzez własne ustępstwa mając na uwadze o wiele ważniejsze sprawy niż małe ambicje. I nagle wyskoczono z pomysłem, który idzie w poprzek tych wszystkich wysiłków i wypracowany przez lata kapitał zaufania obraca w niwecz. Dzieląc mieszkańców aglomeracji na tych lepszych, mieszkających w granicach administracyjnych stolicy, i tych gorszych z podwarszawskiego wianuszka, wykopano rów, który będzie długo ciążył nad wszelkimi dalszymi projektami integracyjnymi. I dodajmy – projektami konicznymi, aby warunki życia w Warszawie były lepsze. A pierwszymi, którzy odczują ich brak będą właśnie mieszkańcy stolicy. Wyobraźmy sobie, że Legionowo, Wołomin, Piaseczno, Pruszków, Ożarów, Łomianki i jeszcze parę innych całkiem sporych miast utworzy własną komunikację miejską, której autobusy codziennie będą się przedzierały do centrum Warszawy. Oczywiście w każdym z nich będzie obowiązywała Karta Legionowa, Karta Wołomina, Karta Piaseczna itd. Absurd? Oczywiście tak, ale Warszawa dała przykład jak to się robi. W transporcie zbiorowym, który jest sprawny tylko wtedy, gdy działa jako rozbudowany system kultura kooperacji i szacunku dla partnera jest równie ważna jak infrastruktura czy nowy tabor.
To tylko fragment felietonu. Więcej na stronie Transport-publiczny.pl