Jestem przerażony skalą sceptyczno-prześmiewczych komentarzy, które pojawiły się w poniedziałek w mediach w związku z przyjazdem pierwszego Pendolino do Polski. Jeśli nawet będzie to „Mercedes na gminnych drogach”, to jednak jest to Mercedes, a nie – jak dotąd – Trabant, w najlepszym wypadku Polonez - pisze dziennikarz portalu "RynekInfrastruktury.pl" Paweł Rydzyński.
Zmiana marki wpisuje się w ciąg zmian cywilizacyjnych, na które – dzięki środkom pomocowym z UE – mamy szansę pierwszy raz w historii tego kraju. I niewykluczone, że ostatni. Niewykorzystanie tej szansy byłoby czymś znacznie więcej niż grzechem zaniechania.
Kilka tygodni temu jeden z opiniotwórczych polskich tygodników zamieścił listę najbardziej przeinwestowanych przedsięwzięć, na które zdecydowano się w Polsce przy okazji wydatkowania pieniędzy w unijnej perspektywie finansowej 2007-13. Zakup Pendolino znalazł się na tej liście m.in. obok budowy podziemnego dworca Łódź Fabryczna i lotniska w Lublinie. Oczywiście, chcąc rozwijać tego rodzaju rankingi, można wyliczać w nieskończoność: tunel do Okęcia, tramwaj-metro w Poznaniu, Pomorska Kolej Metropolitalna, przeskalowane stadiony, aquaparki w co drugiej wsi… Nie wszystkie inwestycje są współfinansowane ze środków UE, ale wszystkie posiadają wspólny mianownik: idą w setki (a przynajmniej dziesiątki) milionów złotych, niektóre nawet w miliardy. I wszystkie muszą zmagać się z pytaniami: „czy warto”.
Broń Boże nie chcę w tym miejscu bronić tezy, że wszystkie inwestycje są mądre, uszyte na miarę, uzasadnione społecznie i ekonomicznie. Koronnym tego dowodem jest choćby problem z lotniskiem w Kosakowie, co do którego nawet Komisja Europejska ma coraz mniej wątpliwości, czy przypadkiem decyzja o jego budowie była dowodem przerostu ambicji władz Gdyni. Przykłady można mnożyć – pierwsze z brzegu wątpliwości do lotniska w Babimoście, Modlinie i Radomiu. Ale te i zapewne wiele jeszcze innych przedsięwzięć wcale nie pozwalają na postawienie kategorycznego wniosku, iż pewne przeskalowanie inwestycji jest czymś złym.
Horyzont myślenia o transporcie jest w przypadku znacznej części opinii publicznej w Polsce niezwykle wąski. W sumie trudno się dziwić. Realia społeczno-gospodarcze, a wcześniej przez dziesiątki lat także polityczne, przyczyniły się do tego, że przeciętnemu Polakowi transport kojarzy się albo z pociągiem ezt typu EN57, albo z własnym samochodem sprowadzonym za 500 euro zza Odry i „wyklepanym” w warsztacie u szwagra. Tego rodzaju myślenie trudno jest zmienić – człowiek z natury przyzwyczaja się do tego, co dobrze zna i jednocześnie odczuwa strach przed nowościami.
Ale proces, dzięki któremu komunikacja publiczna, drogi rowerowe, obiekty sportowe czy place zabaw powoli zaczynają u nas wyglądać tak jak na Zachodzie, nie powinien wyhamować tylko dlatego, że defetyzm jest polską specjalnością.