Lubelski Zakład Przewozów Regionalnych wprowadził – z powodu, jak podano w komunikacie, „problemów taborowych” – na trzy dni (14-16.08) autobusową komunikację zastępczą za jedną parę pociągów Lublin – Lubartów. Niby nic: przecież to tylko parę dni i tylko jedna para pociągów. A jednak obok tego typu informacji lepiej nie przechodzić obojętnie. Nie ma bowiem łatwiejszego sposobu na zniechęcanie podróżnych do podróżowania pociągami w komunikacji regionalnej niż wprowadzanie zastępczych autobusów.
Sprawa jest oczywista. „Problemy taborowe” biorą się stąd, że autobusów szynowych jest „na styk” i przy każdej nieplanowanej awarii czy wypadku na przejeździe pojawiają się problemy z dopięciem obiegów. A jedynym lekarstwem na to bywa, niestety, wynajęcie autobusu drogowego – co jest znacznie tańsze niż wypożyczenie lokomotywy spalinowej od PKP Cargo i 1-2 wagonów od PKP Intercity.
W szynobusy nie można walić jak w bęben. Nie można bowiem zapominać, że ich pojawienie się na polskich torach uratowało dziesiątki lokalnych linii bądź, jak choćby w przypadku trasy do Lubartowa, pozwoliło wznowić na nich przewozy pasażerskie. Szynobusy są bowiem mniej więcej o połowę tańsze w eksploatacji od składów z lokomotywą i wagonami. Jednocześnie nie sposób też specjalnie złorzeczyć na urzędy marszałkowskie, że nie kupują szynobusów na zapas. Budżety województw nie są bowiem z gumy, a transport kolejowy – zarówno jeśli chodzi o wydatki na bieżącą eksploatację (czyli pokrywanie deficytu generowanego przez przewoźników regionalnych), jak i działania inwestycyjne – i tak w większości wypadków zajmuje istotną część ich budżetów.
Ale… Równolegle nie można też nie zauważyć tego, że uruchamianie komunikacji zastępczej w sytuacji innej niż ta, w której jest to absolutnie niezbędne (vide: roboty torowe i zamknięcie linii) jest niezwykle skutecznym sposobem na zniechęcanie podróżnych do kolei. Nie ma bowiem szans, żeby autobus drogowy uzyskał taki sam czas przejazdu co pociąg. Konieczność zjeżdżania autobusu zastępczego z szosy i podjeżdżania do każdej stacji/przystanku zazwyczaj wydłuża czas jazdy 2-3-krotnie. A w takiej sytuacji – zwłaszcza jeśli na danej trasie przewoźnicy drogowi stanowią poważną konkurencję dla kolei – pasażerowie z miłą chęcią wybiorą zwykły autobus, który podjeżdżać do stacji nie musi, a nie „autobus kolejowy”.
Jest to problem, który zarówno przewoźnicy, jak i marszałkowie powinni poważnie wziąć sobie do serca. „Łatanie dziur” w obiegach autobusami drogowymi jest myśleniem na krótką skalę. Długofalowo koszty, w postaci utraty pasażerów, mogą być bowiem znacznie większe od korzyści.
Pozytywnym przykładem w tym względzie jest woj. pomorskie, gdzie w przypadku problemów z szynobusami są one zastępowane taborem wagonowym. Naturalnie, w Chojnicach znajduje się jedna z największych w Polsce baz taborowych Przewozów Regionalnych, więc problem z dostępnością składów konwencjonalnych jest mniejszy. Ale nie zmienia to faktu, że w innych województwach jest to problem nie do rozwiązania.
I jeszcze drobnostka. Lubelski Zakład PR nie poinformował w komunikacie, że w zastępczych autobusach nie ma możliwości przewozu rowerów.